— O Jezu! słodki Jezu! — jęknął stary — zołtareńkowi ludzie zabrali, pobili nas, poranili, rozproszyli, gnali szesnaście mil, ledwieśmy z życiem uszli. O Matko Najświętsza! Jużeśmy ni waszej miłości, ni partyi nie mogli znaleść. Przygnali nas aż tu, w te bory, na mizeryą i głód, do tej chałupy, do tych bagien… Bóg łaskaw, że wasza mość żywie i zdrowy, choć widzę ranny. Możeby opatrzyć, ziół odciągających przyłożyć… A ci moi synalowie poszli pnie odwalać i zginęli. Co te szelmy tam robią? Gotowi drzwi wysadzić i do miodu się dobrać. Głód tu i mizerya — więcej nic! Grzybami żyjemy, ale dla waszej miłości znajdzie się co wypić i przekąsić… Tamte konie porwali nam, zagrabili… Niema o czem mówić! I nas służby u waszej miłości zbawili; kawałka chleba na starość niema, chyba nas wasza cześć przytuli i napowrót do służby przyjmie.
— Może się to i zdarzyć — odrzekł Kmicic.
W tej chwili weszli dwaj synowie starego: Kosma i Damian, bliźniacy, chłopy duże, niezgrabne, z ogromnemi głowami, porosłemi całkiem niezmiernie gęstym i trwardym jak szczecina włosem, nierównym, sterczącym koło uszu, tworzącym wichry i fantastyczne czuby na czaszkach. Wszedłszy, stanęli koło drzwi, bo w obecności Kmicica usiąść nie śmieli i Damian rzekł:
— Loch odwalony.
— Dobrze, — rzekł stary Kiemlicz — pójdę przynieść miodu.
Tu spojrzał na synów znacząco.
— A tamte konie zołtareńkowi ludzie zabrali — rzekł z przyciskiem.
I wyszedł z izby.
Kmicic patrzył na dwóch budrysów, stojących po-