de drzwiami, jakoby toporem zgruba z pni wyciosanych, nagle spytał:
— Co wy teraz robicie?
— Konie bierzem! — odrzekli jednocześnie bliźniacy.
— Komu?
— Komu popadnie.
— A najwięcej?
— Zołtareńkowym.
— To dobrze, nieprzyjaciołom wolno brać, ale jeżeli i swoim bierzecie, toście hultaje, nie szlachta. Co z temi końmi czynicie?
— Ociec w Prusach sprzedają.
— A Szwedom zdarzało się wam odbierać? Bo to tu gdzieś niedaleko szwedzkie komendy? Podchodziliście Szwedów?
— Podchodzilim.
— Toście na pojedyńczych napadali, albo na małe kupki! A gdy się bronili, cóż wy wówczas?
— Pralim.
— Aha! praliście! Tedy macie swój rachunek u zołtareńkowych i u Szwedów i pewnieby wam na sucho nie uszło, gdybyście im w ręce wpadli?
Kosma i Damian milczeli.
— Niebezpieczny prowadzicie proceder i godniejszy hultajów, niż szlachty… Nie bez tego też musi być, żeby na was jakie wyroki z dawnych czasów nie ciążyły?
— Jakże nie! — odrzekli Kosma i Damian.
— Tak i myślałem. Z których wy stron?
— My tutejsi.
— Gdzie ojciec przedtem mieszkał?
— W Borowiczku.