— Niema u mnie obroków, chyba ci panowie użyczą.
To rzekłszy, karczmarz wskazał na Rzędziana i koniuchów.
— Czyi to ludzie! — spytał Rzędzian.
— A ktoś waćpan sam?
— Starosta z Wąsoszy.
Rzędziana, jako dzierżawcę starostwa, zwali zwykle właśni jego ludzie starostą i on się sam tak nazywał w ważniejszych okazyach.
Ale Józwa Butrym zmieszał się, widząc, z jak wysoką osobą ma do czynienia, więc zdjął czapkę i rzekł łagodnym tonem:
— Czołem, wielmożny panie… Pociemku nie można godności rozeznać.
— Czyi ludzie? — powtórzył Rzędzian, biorąc się w boki.
— Laudańscy, z chorągwi dawniej billewiczowskiej, a dziś pana Wołodyjowskiego.
— Dla Boga! To pan Wołodyjowski jest w Szczuczynie?
— Osobą swoją i z innymi pułkownikami, którzy ze Żmudzi przyszli.
— Bogu chwała, Bogu chwała! — powtarzał uradowany pan starosta. — A jacyżto pułkownicy są z panem Wołodyjowskim?
— Był pan Mirski, — mówił Butrym — ale go szlag po drodze trafił, a jest pan Oskierka, pan Kowalski, dwóch panów Skrzetuskich…
— Jakich Skrzetuskich? — zakrzyknął Rzędzian. — Zali jeden z nich nie pan Skrzetuski z Burca?