marz przesunął się cicho wedle walczących z wiadrem wody w ręku i chlusnął na ogień. W izbie nastała ciemność zupełna; walczący zbili się w kupę tak ciasną, że jeno pięściami mogli się grzmocić; przez chwilę krzyki ustały, słychać było tylko zdyszane oddechy i bezładny tupot bótów. Wtem przez drzwi wywalone uskoczyli najprzód rzędzianowi, za nimi laudańscy, za nimi kmicicowi.
Rozpoczął się pościg w sieni, w pokrzywach przed sienią i w szopie. Rozległo się kilka strzałów, następnie wrzaski i kwik koni. Zawrzała bitwa przy rzędzianowych wozach, pod które jego czeladź się schroniła; laudańscy szukali również pod niemi ucieczki i wówczasto właśnie parobcy, biorąc ich za napastników, dali kilkakroć do nich ognia.
— Poddajcie się! — krzyczał stary Kiemlicz, zapuszczając ostrze swej szabli między szprychy woza i bodąc naoślep ukrytych pod nim ludzi.
— Stój! poddajem się! — odpowiedziało kilka głosów.
I wnet czeladź z Wąsoszy poczęła wyrzucać zpod wozu szable i szturmaki, następnie samych wyciągali za łeb młodzi Kiemlicze, aż stary zakrzyknął:
— Do wozów! brać, co w ręce wpadnie! Żywo! żywo! do wozów!
Młodzi nie dali sobie trzeci raz rozkazu powtórzyć i rzucili się do odpinania opony, zpod której łuby rzędzianowe ukazywały wypukłe boki. Już poczęli i łuby wyrzucać, gdy nagle zabrzmiał głos Kmicica:
— Stoj!
I Kmicic, popierając ręką rozkaz, począł ich płazować krwawą szablą.