— Bo to, co radził, to szczerze — mówił do siebie Rzędzian. — Kupy zawsze się lepiej trzymać. Ale czemu ostrzega? Chyba z afektu dla pana Wołodyjowskiego, że go to zdrowiem w Billewiczach udarował. Chyba z afektu! Ba, aleć księciu hetmanowi na złe może wyjść ten afekt. Dziwnyto człek, Radziwiłłowi służy, a naszym ludziom życzy… I do Szwedów jedzie… Tego ja nie rozumiem…
Po chwili zaś dodał:
— Hojny pan… Jeno źle mu w drogę włazić.
Równie ciężko i równie bezskutecznie jak Rzędzian, łamał sobie głowę stary Kiemlicz, pragnąc znaleść odpowiedź na pytanie: Komu pan Kmicic służy?
— Do króla jedzie, a konfederatów bije, którzy właśnie przy królu stoją. Coto jest? I Szwedom nie ufa, bo się kryje… Co z nami będzie?
Tu nie mogąc dojść do żadnej konkluzyi, zwrócił się ze złości ku synom.
— Szelmy! Bez błogosławieństwa pozdychacie! A nie mogliście choć tamtych pobitych obmacać?
— Balim się! — odpowiedział Kosma i Damian.
Jeden Soroka był zadowolony i cłapał wesoło tuż za swym pułkownikiem.
— Już nas zły urok minął, — myślał — skorośmy tamtych pobili. Ciekaw jestem, kogo teraz będziemy bili?
I było mu to wszystko jedno, również jak i to, gdzie jechał.
Do Kmicica nikt nie śmiał przystąpić, ani pytać go o cokolwiek, bo młody pułkownik jechał chmurny jak noc. I gryzł się strasznie, że tych ludzi musiał pobić, obok których radby w szeregu jak najprędzej stać.