dyferencyi już nie mając, bo Jaworscy z torbami poszli, a ja się opodal dorabiam, jak mogę.
— To nie mieszkasz już w Rzędzianach? — pytał pan Jan Skrzetuski.
— W Rzędzianach rodziciele podawnemu żywią, a ja mieszkam w Wąsoszy i nie mogę się skarżyć, bo Bóg mi błogosławił. Ale jakem usłyszał, że waszmościowie w Szczuczynie jesteście, jużem nie mógł dosiedzieć, bom sobie pomyślał: widać czas się znowu ruszyć! Ma być wojna, to niech będzie!
— Przyznajże się, — rzekł Zagłoba — że cię Szwedzi z Wąsoszy wystraszyli?
— Szwedów jeszcze w ziemi Widzkiej niemasz, chyba podjazdki małe zachodzą i to ostrożnie, bo chłopstwo na nich okrutnie zawzięte.
— To mi dobrą nowinę przynosisz, — rzekł Wołodyjowski — gdyż ja wczoraj umyślnie podjazd wysłałem, aby języka o Szwedach zasięgnąć, bom nie wiedział, czy można bezpiecznie w Szczuczynie popasać. Pewnie cię ten podjazd tu przyprowadził?
— Ten podjazd? Mnie? To ja jego przyprowadził, a raczej przywiózł, bo tam i jednego człowieka między tymi ludźmi niemasz, któryby o własnej mocy na koniu mógł usiedzieć!
— Jakżeto?… Co zaś prawisz?… Cóż się stało? — pytał Wołodyjowski.
— Bo ich okrutnie pobito — objaśnił Rzędzian.
— Kto ich pobił?!
— Pan Kmicic.
Panowie Skrzetuscy i Zagłoba porwali się z ław, pytając jeden przez drugiego:
— Pan Kmicic? A coby on tu robił?… Czyliby