tał Stanisław Skrzetuski — to kto mu się wówczas oprze?
Nikt nie umiał odpowiedzieć na to pytanie, bo rzeczywiście było jasnem jak słońce, że gdyby hetman w. litewski nadciągnął i zastał siły konfederackie rozproszone, tedyby poznosił je z największą łatwością.
— Zadziwiająca rzecz! — powtórzył Zagłoba.
I po chwili milczenia mówił dalej:
— Wszelako Kmicic okazał już, że nam szczerze życzliwy. Pomyślałbym, że może Radziwiłła porzucił… Ale w takim razie nie przemykałby się w przebraniu i to dokąd — do Szwedów?
Tu zwrócił się do Rzędziana:
— Wszakże, ci mówił, że na Warszawę jedzie?
— Tak jest! — rzekł Rzędzian.
— No, to tam już moc szwedzka.
— Ba! Już o tej godzinie musiał Szwedów napotkać, jeżeli całą noc jechał — odpowiedział Rzędzian.
— Widzieliście kiedy takiego człowieka? — pytał Zagłoba, poglądając na towarzyszów.
— Że w nim jest złe z dobrem pomieszane, jak plewy z ziarnem, to pewna, — rzekł Jan Skrzetuski — ale żeby w tej radzie, jaką nam teraz daje, była jakowa zdrada, temu wprost neguję. Nie wiem, dokąd jedzie, dlaczego się w przebraniu przemyka i próżnobym głowę nad tem łamał, bo to jakowaś tajemnica… Ale radzi dobrze, ostrzega szczerze, na to przysięgnę, jak również i na to, że jedyny dla nas ratunek tej rady usłuchać. Kto wie, czy mu znów zdrowia i życia nie zawdzięczamy.
— Dla Boga! — zakrzyknął Wołodyjowski — jakże Radziwiłł ma tu przyjść, kiedy mu na drodze