— Tak?… dobrze!… Zapomniał jeno, że jego koczotka jest w moich rękach…
— Pohamuj się, na miły Bóg! i słuchaj dalej! — odrzekł Bogusław. — Spisałem się więc z nim dość pokawalersku i jeśli tej przygody w dyaryuszu nie zapiszę, ani nią się chwalić nie będę, to tylko dlatego, że mi wstyd, iżem się temu gburowi dał tak podejść, jak dziecko, ja, o którym Mazarin mówił, że w intrydze i przebiegłości nie mam równego na całym dworze francuskim. Ale mniejsza z tem… Sądziłem owóż z początku, żem tego twego Kmicica zabił, tymczasem mam teraz dowód w ręku, że się wylizał.
— Nic to! znajdziemy go! wykopiemy! dostaniem choćby zpod ziemi!… A tymczasem ja mu tu boleśniejszy cios zadam, niż gdybym go ze skóry kazał żywcem obedrzeć.
— Żadnego ciosu mu nie zadasz, jeno zdrowiu własnemu zaszkodzisz. Słuchaj! Jadąc tutaj, zauważyłem jakiegoś prostaka na srokatym koniu, który ciągle trzymał się nieopodal od mojej kolasy. Zauważyłem właśnie dlatego, że koń był srokaty i kazałem go wreszcie wołać. Gdzie jedziesz? — Do Kiejdan. — Co wieziesz? — List do księcia wojewody. — Kazałem sobie ten list oddać, a że arkanów między nami niema, więc przeczytałem… Masz!
To rzekłszy, podał księciu Januszowi list Kmicica, pisany z lasu, w chwili, gdy z Kiemliczami w drogę ruszał.
Książe przebiegł go oczyma, mnąc z wściekłością, wreszcie począł wołać:
— Prawda! na Boga, prawda! On ma moje listy,