zdarzonej sposobności listy zachwyci, a samego nożem pchnie. Trzeba nagrodę wielką obiecać…
— Kto się tu tego podejmie?
— Żeby to tak w Paryżu, albo choćby i w Niemczech, w jeden dzień znalazłbym ci stu ochotników, ale w tym kraju nawet i tego towaru nie dostanie…
— A trzeba swojego człowieka, bo cudzoziemca będzie się strzegł.
— To zdaj to na mnie, ja może kogo w Prusach wynajdę.
— Ej, żebyto go żywcem schwytać można, a mnie do rąk dostawić! Zapłaciłbym mu za wszystko od razu. Powiadam ci, że zuchwalstwa tego człowieka przechodziły wszelką miarę. Dlategom go wyprawił, bo mną samym potrząsał, bo mi do oczu, o byle co, jak kot skakał, bo swoję wolę mi tu we wszystkiem narzucał… Mało nie sto razy, już, już, miałem w gębie rozkaz, by go rozstrzelać… Ale nie mogłem, nie mogłem…
— Powiedz mi, czy naprawdę on nam krewny?…
— Kiszków naprawdę krewny, a przez Kiszków i nasz.
— Swoją drogą, to dyabeł jest… i niebezpieczny całą gębą przeciwnik!
— On? Mogłeś mu kazać do Carogrodu jechać i sułtana z tronu ściągnąć, albo królowi szwedzkiemu brodę oderwać i do Kiejdan ją przywieść! Co on tu w czasie wojny wyrabiał!
— Tak i patrzy. A przyrzekł nam zemstę do ostatniego oddechu. Szczęściem dostał ode mnie naukę, że z nami nie łatwo. Przyznaj, żem się poradziwiłłowsku z nim obszedł i gdyby jaki francuski kawaler mógł się podobnym uczynkiem pochwalić, toby o nim łgał