Bogusław zwiesił głowę.
— Nie dawniej jak miesiąc temu, — rzekł ze smutkiem w głosie — gdym z Podlasia do Prus elektorskich, do Taurogów jechał, przybył do mnie jeden szlachcic… z zacnego domu… Szlachcic ów, nie znając widać moich prawdziwych dla pana naszego miłościwego afektów, myślał, żem mu wrogiem, jako inni. Owóż, za znaczną nagrodę, obiecywał mi pojechać na Szlązk, porwać Jana Kazimierza i żywego lub umarłego Szwedom wydać…
Wszyscy oniemieli ze zgrozy.
— A gdym z gniewem i abominacyą takową propozycyą odrzucił, — kończył Bogusław — ów człek z miedzianem czołem rzekł mi: „Pojadę do Radziejowskiego, ten kupi i od funta złotem mi zapłaci“…
— Nie jestem ex-królowi przyjacielem, — rzekł Janusz — ale gdyby mnie podobną propozycyą uczynił, kazałbym go bez sądu pod murem postawić, a sześciu muszkieterów naprzeciw.
— W pierwszej chwili i ja chciałem tak postąpić, — odparł Bogusław — ale rozmowa była na cztery oczy i dopierożby krzyczano na tyraństwo, a na samowolę Radziwiłłów! Nastraszyłem go jeno, że i Radziejowski i król szwedzki, ba, sam Chmielnicki nawet, pewnieby go zato gardłem skarali; słowem, doprowadziłem owego zbrodniarza do tego, że się zamysłu wyrzekł.
— Nic to! nie trzeba go było żywym puszczać, bo najmniej pala był wart! — zawołał Korf.
Bogusław zwrócił się nagle do Janusza:
— Mam też nadzieję, że go kara nie minie i pierwszy wnoszę, by zwykłą śmiercią nie zginął, a wa-