sza ks. mość sam jeden możesz go ukarać, bo to twój dworzanin i twój pułkownik…
— Na Boga! mój dworzanin?… Mój pułkownik? Co za jeden!?… Kto?… Mów w. ks. mość!
— Zwie się Kmicic! — rzekł Bogusław.
— Kmicic?!… — powtórzyli wszyscy w przerażeniu.
— To nieprawda! — krzyknęła nagle Billewiczówna, wstając z krzesła z iskrzącemi oczyma i falującą piersią.
Nastało głuche milczenie. Jedni nie ochłonęli jeszcze po strasznej bogusławowej nowinie, drudzy zdumieli się nad zuchwalstwem tej panny, która śmiała młodemu księciu fałsz w oczy zadać; miecznik rosieński począł bełkotać: „Oleńka! Oleńka!“ — a Bogusław przyoblekł twarz w smutek i rzekł bez gniewu:
— Jeśli to krewny lub narzeczony waćpanny, to boleję, żem tę nowinę powiedział, ale wyrzuć go z serca, bo nie wart on ciebie, panienko…
Ona stała chwilę jeszcze w bolu, w płomieniach i przerażeniu; lecz zwolna oblicze jej stygło, aż stało się zimne i blade; opuściła się napowrót na krzesło i rzekła:
— Przebacz w. ks. mość… Nie słuszniem przeczyła… Do tego człowieka wszystko podobne…
— Niechże mnie Bóg ukarze, jeżeli co innego czuję, prócz litości — odpowiedział łagodnie książe Bogusław.
— To był narzeczony tej panny — rzekł książe Janusz — i sam ich swatałem. Człek był młody, gorączka, nabroił siła… Ratowałem go przed prawem, bo żołnierz dobry. Wiedziałem, że warchoł to był i bę-