obrosłemi sitowiem; ale się pohamował i pozwolił spokojnie prowadzić do komendy.
Tam opowiedział się komendantowi, kto jest, że z kraju elektorskiego pochodzi i corocznie do Soboty z końmi jeździ. Kiemlicze mieli też świadectwa, w które się w Łęgu, jako w dobrze sobie znajomem mieście zaopatrzyli; więc komendant, który sam był pruski Niemiec, nie czynił im trudności, wypytywał tylko troskliwie, jakie konie prowadzą i żądał je widzieć.
A gdy je czeladź kmicicowa, zgodnie z jego żądaniem przypędziła, obejrzał je starannie i rzekł:
— To ja kupię. Innemu zabrałbym i tak, ale żeś z Prus, to cię i nie pokrzywdzę.
Kmicic stropił się nieco; gdyby przyszło do sprzedaży, tem samem upadłby pozór jechania dalej i wypadałoby mu zwrócić do Prus. Podał więc cenę tak wysoką, że niemal dwa razy większą od rzeczywistej wartości koni. Nadspodziewanie, oficer ani się oburzył, ani targował.
— Dobrze — rzekł. — Wegnać konie do szopy, a wam zapłatę wraz wyniosę.
Kiemlicze uradowali się w sercach, lecz pan Andrzej wpadł w gniew i począł kląć. Nie było jednak innej rady, jak zagnać konie. Inaczej padłoby zaraz podejrzenie na sprzedających, że pozornie tylko handlują.
Tymczasem oficer wyszedł napowrót i podał Kmicicowi kawałek zapisanego papieru.
— Coto? — rzekł pan Andrzej.
— Pieniądze, albo to samo, co pieniądze, bo kwit.
— A gdzie mnie zapłacą?
— W głównej kwaterze.