— A gdzie główna kwatera?
— W Warszawie, — odrzekł oficer, uśmiechając się złośliwie.
— My za gotówkę tylko handlujem… Jakżeto? coto?.… — począł jęczeć stary Kiemlicz. — Furto niebieska!
Lecz Kmicic zwrócił się ku niemu i patrząc nań groźnie rzekł:
— U mnie słowo pana komendanta tyle, co gotowizna, a do Warszawy chętnie pojedziem, bo tam u Ormian towarów zacnych dostać można, za które w Prusach dobrze zapłacą.
Następnie, gdy oficer odszedł, rzekł pan Andrzej na pociechę Kiemliczowi:
— Cicho, szelmo! Te kwity, to najlepsze glejty, bo choćby i do Krakowa zajedziem z niemi, skarżąc się, że nam płacić nie chcą. Łatwiej z kamienia ser wycisnąć, niż pieniądze ze Szwedów… Ale to mi właśnie na rękę. Pludrak myśli, że nas wywiódł w pole, tymczasem nie wie, jakową przysługę nam oddał… Tobie zaś ja z własnej szkatuły za konie zapłacę, ażebyś uszczerbku nie poniósł.
Stary odetchnął i już tylko ze zwyczaju nie przestawał narzekać przez czas jakiś:
— Obdarli, zniszczyli, do nędzy przywiedli!
Ale pan Andrzej rad był, widząc drogę przed sobą otwartą, bo to z góry przewidywał, że i w Warszawie mu nie zapłacą, a prawdopodobnie i nigdzie — będzie więc mógł jechać coraz dalej, niby swojej poszukując krzywdy, chociażby do króla szwedzkiego, który pod Krakowem się znajdował, zajęty oblężeniem dawnej stolicy.