tak okropnie, że włosy w czuprynie dębem na samę myśl stawały.
— Przyjdzie do tego wszędzie — mówił szlachcic. — Kara Boska… Sąd ostateczny bliski… Coraz gorzej i gorzej, a znikąd poratowania!…
— Dziwne mi to, — rzekł Kmicic — bo ja nie tutejszy i humorów ludzkich w tych stronach nie znam, że, tak waszmościowie znosicie cierpliwie owe uciski, szlachtą i ludźmi rycerskimi będąc?
— Z czemże się porwiemy? — odpowiedział szlachcic — z czem?… W ich ręku zamki, fortece, armaty, prochy, muszkiety, a nam ptaszniczki nawet poodejmowano. Była jeszcze nadzieja w panu Czarnieckim, ale gdy on w więzach, a król jegomość na Szlązku, kto o oporze pomyśli?… Ręce są, jeno niema nic w rękach i głowy niema…
— I nadziei niema! — rzekł głucho Kmicic.
Tu przerwali rozmowę, bo nadjechali na oddział szwedzki, wiodący wozy, drobną szlachtę i „rekwizycye“. Dziwny to był widok. Wąsaci i brodaci rajtarowie siedzieli na spasłych, jak byki koniach; każdy wsparty w bok prawą ręką, z kapeluszem na bakier, z dziesiątkami gęsi i kur natroczonych przy kulbace, jechał wśród tumanu pierza. Patrząc na ich wojownicze i dumne twarze, łatwo było poznać, jak im było pańsko, wesoło i bezpiecznie. A bracia drobna szła piechotą przy wozach, niejeden boso, z głowami pospuszczanemi na piersi, zhukana, trwożliwa, częstokroć biczami do pośpiechu naglona.
Kmicicowi, gdy to ujrzał, wargi poczęły się trząść, jak w febrze i jął powtarzać do owego szlachcica, z którym jechał: