— Dziękuję za radę — odrzekł pan Andrzej — i tak rozumiem, że wasza miłość drwi sobie ze mnie… Ale ja po swoje pojadę, choćby mi do samego króla jegomości jechać przyszło!
— Jedź, swego nie daruj! — rzekł Szwed — wcale grzeczna kwota ci się należy.
— Przyjdzie taki czas, że mi zapłacicie! — odrzekł wychodząc Kmicic.
W samem mieście trafił znów na uroczystości, bo uciecha z powodu wzięcia Krakowa trzy dni trwać miała. Dowiedział się jednak, że w Przasnyszu przesadzono może umyślnie tryumf szwedzki; pan kasztelan kijowski nie dostał się wcale do niewoli, ale uzyskał prawo wyjścia z wojskiem, bronią i zapalonemi lontami przy działach z miasta. Mówiono, że miał się udać na Szlązk. Niewielkato była pociecha, ale zawsze pociecha.
W Pułtusku stały znaczne siły, które ztamtąd pod wodzą Izraela miały się udać nad granicę pruską, aby nastraszyć elektora; więc ani miasto, ani zamek, lubo bardzo obszerny, ani przedmieścia nie mogły pomieścić żołnierzy. Tu po raz pierwszy ujrzał też Kmicic wojsko w kościele stojące. We wspaniałej gotyckiej kolegiacie, fundowanej przeszło dwieście lat temu przez biskupa Giżyckiego, stała najemna niemiecka piechota. Wnętrze świątyni płonęło światłem, jak w czasie rezurekcyi, bo na kamiennej posadzce płonęły porozpalane ognie. Kotły dymiły w ogniskach. Około beczek z piwem kupiło się obce żołnierstwo, złożone ze starych rabusiów, którzy całe Niemcy katolickie splondrowali i którym zapewne nie pierwszy raz przyszło nocować w kościele. Więc wewnątrz roz-