go chronił, i jego własny i pana chorążego Koniecpolskiego i ów, który Władysław IV wystawił, a który potem Kazimirowskim zwano; lecz księże gmachy zrujnowano znacznie; denhofowy był nawpół zburzony, kanclerski, albo tak zwany Ossolińskich przy Reformackiej ulicy, zrabowany doszczętu. Przez okna wyglądali najemnicy niemieccy, a owe kosztowne meble, które nieboszczyk kanclerz takim nakładem z Włoch sprowadzał, owe skóry florenckie, gobeliny holenderskie, misterne biurka, perłową macicą wykładane, obrazy, statuy bronzowe i marmurowe, zegary weneckie i gdańskie, szkła przednie — albo leżały jeszcze w bezładnych stosach na podwórcu, albo już spakowane czekały, by je, gdy się pora zdarzy, wysłano Wisłą ku Szwecyi. Pilnowały tych kosztowności straże, ale tymczasem niszczały na powietrzu i deszczu.
W wielu innych miejscach mogłeś to samo ujrzeć, a choć stolica poddała się bez boju, przecie stało już trzydzieści olbrzymich szkut na Wiśle, gotowych do wywiezienia łupu.
Miasto wyglądało jakby cudzoziemskie. Na ulicach słychać było więcej obcych mów, niż polskiej; wszędy spotykałeś żołnierzy szwedzkich, niemieckich, najemników francuskich, angielskich i szkockich, w najrozmaitszych strojach, w kapeluszach, w czółnowych grzebieniastych hełmach, w kaftanach, pancerzach, półpancerzach, w pończochach lub szwedzkich bótach z cholewami jak konwie. Wszędy obca pstrocizna, obce stroje, obce twarze, obce pieśni. Nawet konie miały inne kształty od tych, do których oko przywykło,
Nazlatywało się też mnóstwo Ormian o ciemnych