Słońce zachodziło właśnie i już tylko bokiem zaglądając do komnaty, łamało się w tęczę na gomółkach szklanych, w ołów oprawnych i czyniło smugi siedmiobarwne na podłodze. Reszta komnaty była w mroku. Kmicicowi coraz bardziej stawało się straszno i chwilami zdawało mu się, że niech tylko światło ono zginie, a wraz trębacze anielscy ozwą się na sąd.
— O jakich proroctwach wasza mość mówisz? — spytał wreszcie starostę, bo milczenie jeszcze wydało mu się straszniejsze.
Starosta zamiast odpowiedzieć, zwrócił się ku drzwiom przyległej komnaty i zawołał:
— Oleńka! Oleńka!
— Na Boga! — krzyknął pan Kmicic — kogo waść wołasz?…
W tej chwili wierzył we wszystko, wierzył, że jego Oleńka, cudem z Kiejdan przeniesiona, ukaże się jego oczom.
I zapomniał o wszystkiem, wzrok utkwił we drzwiach i czekał bez tchu w piersi.
— Oleńka! Oleńka! — powtórzył starosta.
Drzwi się otworzyły: weszła nie Billewiczówna, ale panna piękna, szczupła, wysoka, trochę do Oleńki podobna z powagi w twarzy i spokoju, rozlanego w obliczu. Była blada, może chora, a może niedawnym napadem przerażona i szła z oczyma spuszczonemi, tak jakoś lekko i cicho, jak gdyby ją jaki powiew posuwał.
— To córka moja — rzekł starosta. — Synów w domu niemasz. Są przy panu krakowskim, a z nim razem przy naszym elekcie nieszczęsnym.
Poczem zwrócił się do córki: