dziesz do Częstochowy… oto czerwony złoty… weź go, proszę i daj na mszę w kaplicy…
— Na czyję intencyą? — spytał Kmicic.
Prorokini spuściła oczy, smutek oblał jej twarz, a jednocześnie słabe rumieńce wybiły na policzki i odrzekła cichym, do szmeru liści podobnym głosem:
— Na intencyą Andrzeja, aby go Bóg z grzesznej drogi nawrócił…
Kmicic cofnął się dwa kroki, oczy wytrzeszczył i ze zdumienia przez chwilę nic przemówić nie mógł.
— Na rany Chrystusa! — rzekł wreszcie — coto za dom? Gdzie ja jestem?… Same proroctwa, wróżby i wskazówki… Waćpanna zwiesz się Oleńka i na intencyą grzesznego Andrzeja na mszę dajesz?… To nie może być prosty trafunek, to palec boży… to… to… jać oszaleję!… Na Boga, oszaleję!…
— Co waćpanu jest?
Lecz on chwycił ją gwałtownie za ręce i począł niemi potrząsać.
— Prorokujże mi dalej, mów do końca!… Jeżeli ów Andrzej się nawróci i winy zmaże, zali Oleńka jemu wiary dochowa?… Mów, odpowiadaj, bo nie odjadę bez tego!…
— Co waćpanu jest?
— Zali Oleńka mu wiary dochowa? — powtarzał Kmicic.
Pannie nagle łzy puściły się z oczu.
— Do ostatniego tchnienia, do godziny śmierci! — odrzekła ze łkaniem.
Jeszcze nie dopowiedziała, a już pan Kmicic grzmotnął się jak długi jej do nóg. Chciała uciekać, nie puścił i całując jej stopy, powtarzał: