chętnych nie widział. Coraz nowe postacie, coraz nowe twarze przewijały się przed nim w czasie podróży, ale ich widok, słuchanie ich rozmów i dyskusyj odbierało tylko resztę nadziei.
Jedni duszą i ciałem przeszli do szwedzkiego obozu, szukając w nim własnej prywaty; ci pili, hulali i weselili się jak na stypie, topiąc w kielichach i rozpuście wstyd i szlachecki honor.
Drudzy rozprawiali w niepojętem zaślepieniu o potędze, jaką utworzy Rzeczpospolita w połączeniu ze Szwecyą, pod berłem pierwszego w świecie wojownika i tacy byli najniebezpieczniejsi, bo przekonani szczerze, że orbis terrarum musi przed takim aliansem uchylić głowy.
Trzeci, jak pan starosta sochaczewski, ludzie zacni i ojczyźnie życzliwi, badali znaki na ziemi i niebie, powtarzali proroctwa i dopatrując woli bożej we wszystkiem, co się działo, i nieugiętego przeznaczenia, dochodzili do wniosku, że niemasz nadziei, że niemasz ratunku, że koniec świata się zbliża — więc byłoby szaleństwem o ziemskiem wybawieniu, nie o niebieskiem zbawieniu myśleć.
Inni nakoniec kryli się po lasach lub z życiem uchodzili za granicę.
Tak więc spotykał pan Kmicic jeno wyuzdanych, zepsutych, szalonych, albo trwożliwych, albo zdesperowanych; nie spotykał ufających.
A tymczasem fortuna szwedzka rosła. Wieść, że resztki wojska buntują się, zmawiają, grożą hetmanom i chcą przejść do Szwedów, nabierała z każdym dniem pewności. Pogłoska, że pan chorąży Koniecpolski ze swoją dywizyą poddał się Karolowi Gustawowi, jak