gnęło razem ze Szwedami; inni jechali do Krakowa, to pokłonić się nowemu panu, to uzyskać od niego cokolwiek, nikogo więc nie pytano ani o glejty, ani o paszporty, tem bardziej, że w pobliżu Karola, udającego łaskawość, nie śmiano nikogo turbować.
Ostatni nocleg przed przybyciem do Częstochowy, wypadł panu Andrzejowi w Kruszynie, ale zaledwie się roztasował, przybyli tam goście. Najprzód nadciągnął oddział szwedzki, około stu koni wynoszący, pod dowództwem kilku oficerów i poważnego jakiegoś kapitana. Byłto mąż w średnim wieku, postawy dość wspaniałej, rosły, silny, pleczysty, z bystremi oczyma, a jakkolwiek i strój nosił obcy i zgoła na cudzoziemca wyglądał, jednakże wszedłszy do karczmy, przemówił do pana Andrzeja najczystszą polszczyzną, wypytując się go, kto jest i dokąd jedzie?
Pan Andrzej powiedział tym razem, iż jest szlachcicem z sochaczewskiego, albowiem dziwnem mogłoby się to wydawać oficerowi, gdyby poddany elektorski zapuścił się aż w tak odległe strony. Natomiast dowiedziawszy się, iż pan Andrzej jedzie do króla szwedzkiego ze skargą, iż mu należnej sumy nie chcą wypłacić, oficer ów rzekł:
— Przy wielkim ołtarzu najlepiej się modlić i słusznie waćpan czynisz, że do samego króla jedziesz, bo choć u niego tysiące spraw na głowie, przecie nikomu ucha nie odmawia, a już na was szlachtę tak łaskaw, że aż Szwedzi wam zazdroszczą.
— Aby tylko pieniądze były w skarbie…
— Karol Gustaw, to nie wasz dawny Jan Kazimierz, który nawet u Żydów zapożyczać się musiał, bo co miał, to zaraz pierwszemu proszącemu oddał. Zre-