deburskiego dworu udaje się do naszego pana — odpowiedział oficer.
To rzekłszy wyszedł, a po chwili wrócił.
— Rozkazy waszej ekscelencyi spełnione — rzekł do barona.
— Dziękuję — odpowiedział Lisola.
I z wielką, chociaż bardzo pańską uprzejmością, wskazał Wrzeszczowiczowi miejsce naprzeciw siebie.
— Wicher coś poczyna na dworcu świstać — rzekł — i deszcz zacina. Może wypadnie dłużej popaść. Tymczasem pogawędzimy przed wieczerzą. Co tu słychać? Słyszałem, że małopolskie województwa poddały się jego szwedzkiej miłości.
— Tak jest, ekscelencyo. Jego kr. mość czeka tylko jeszcze na poddanie się reszty wojsk, poczem zaraz do Warszawy i do Prus wyruszy.
— Zali to pewna, że oni się poddadzą?
— Deputaci wojskowi już są w Krakowie. Zresztą, nie mogą inaczej uczynić, bo nie mają wyboru. Jeśli do nas nie przejdą, Chmielnicki ich do nogi wytępi.
Lisola pochylił swą rozumną głowę na piersi.
— Straszne, niesłychane rzeczy! — rzekł.
Rozmowa była prowadzona w niemieckim języku. Kmicic nie tracił z niej ani jednego słowa.
— Ekscelencyo, — odpowiedział Wrzeszczowicz — co się stało, to się stać musiało.
— Może być; trudno jednak nie mieć kompasyi dla tej potęgi, która w oczach naszych upadła i kto nie jest Szwedem, boleć nad tem musi.
— Ja nie jestem Szwedem, ale gdy sami Polacy nie boleją, nie poczuwam się i ja do tego — odparł Wrzeszczowicz.