ratować!… Jeno szaleni, swawolni, źli i przedajni tę ziemię zamieszkują!
Wrzeszczowicz ostatnie słowa wymówił z prawdziwym wybuchem nienawiści, dziwnej w cudzoziemcu, który chleb znalazł wśród tego narodu; ale Lisola nie dziwił się. Wytrawny dyplomata znał świat i ludzi, wiedział, że kto nie umie płacić sercem swemu dobroczyńcy, ten gorliwie szuka w nim win, by niemi własną niewdzięczność osłonić. Zresztą może i przyznawał on słuszność Wrzeszczowiczowi, więc nie protestował; natomiast spytał nagle:
— Panie Weyhard, czy waćpan jesteś katolikiem?
Wrzeszczowicz zmieszał się.
— Tak jest, ekscelencyo! — odpowiedział.
— Słyszałem w Wieluniu, że są tacy, którzy namawiają j. kr. mość Karola Gustawa, ażeby klasztor Jasnogórski zajął… Czyto prawda?
— Ekscelencyo! klasztor leży blisko szląskiej granicy, i Jan Kazimierz snadnie od niego zasiłki mieć może. Musimy go zająć, aby temu przeszkodzić… Jam pierwszy zwrócił na to uwagę i dlatego j. kr. mość mnie tę funkcyą powierzył.
Tu Wrzeszczowicz urwał nagle, przypomniał sobie Kmicica, siedzącego w drugim końcu izby i podszedłszy ku niemu, spytał:
— Panie kawalerze, rozumiesz poniemiecku?
— Ani słowa, choćby mi kto zęby rwał! — odpowiedział pan Andrzej.
— A to szkoda, bo chcieliśmy do rozmowy zaprosić.
To rzekłszy, zwrócił się do Lisoli: