— Dla Boga! żeby choć jedno łgarstwo mu zadać! Zali, prócz jazdy, niemasz w nas nic dobrego, żadnej cnoty, jeno złe samo?
Pan Kmicic szukał w duszy odpowiedzi. Tak już był zmęczony i drogą i zmartwieniami i wszystkiem, co przeszedł, że mu się zaczęło w głowie mącić. Poczuł, że jest chory i owładnęło go śmiertelne znużenie. W mózgu czynił mu się coraz większy chaos. Przesuwały się twarze znajome i nieznajome, te, które znał dawniej i te, które w czasie drogi napotkał.
Owe figury rozprawiały, jakby na sejmie, przytaczały sentencye, proroctwa, a wszystkim chodziło o Oleńkę. Ona czekała ratunku od pana Kmicica, ale Wrzeszczowicz powstrzymywał go za ramiona i patrząc mu w oczy, powtarzał: „Zapóźno! co szwedzkie, to szwedzkie!“ — a Bogusław Radziwiłł śmiał się i wtórował Wrzeszczowiczowi. Poczem wszyscy poczęli krzyczeć: „Zapóźno! zapóźno! zapóźno!“ — i chwyciwszy Oleńkę, znikli z nią gdzieś w ciemnościach.
Kmicicowi wydało się, że Oleńka i ojczyzna to to samo i że obie zgubił i dobrowolnie Szwedom wydał.
Wówczas chwytał go żal tak niezmierny, że się budził i spoglądał zdumionemi oczyma wokoło siebie, albo też nasłuchiwał wiatru, który w kominie, w ścianach, w dachu, świstał różnemi głosami i wygrywał przez wszystkie szpary, jak na organach.
Lecz widzenia wracały. Oleńka i ojczyzna znów zlewały się w jego umyśle w jednę istotę, którą Wrzeszczowicz uprowadzał, mówiąc: „zapóźno! zapóźno!“
Tak przegorączkował pan Andrzej całą noc. W chwilach przytomności myślał, że przyjdzie mu zacho-