u jego stóp, a on patrzył na nią z wysokości, rzekłbyś: stróż jej i opiekun.
Kmicic długo oczu nie mógł oderwać od tego światła i nasycał i koił się jego widokiem Ludzie jego mieli twarze poważne i przejęte obawą.
Wtem odgłos dzwonu rozległ się w cichem rannem powietrzu.
— Z koni! — zawołał pan Andrzej.
Zeskoczyli wszyscy z kulbak i klęknąwszy na drodze, rozpoczęli litanią. Kmicic ją odmawiał, a żołnierze odpowiadali chórem. Nadjechały przez ten czas nowe wozy; chłopi, widząc modlących się na drodze ludzi, przyłączyli się do nich i coraz większa czyniła się gromada.
Gdy wreszcie skończono modlitwy, powstał pan Andrzej, a za nim i jego ludzie, lecz szli już dalej piechotą, prowadząc konie za uzdy i śpiewając: „Witajcie jasne podwoje“.
Pan Andrzej szedł tak rzeźwy, jakby skrzydła miał u ramion. W skrętach drogi, kościoł to niknął, to ukazywał się naprzemian. Gdy przesłoniły go wyniosłości lub parowy, zdawało się Kmicicowi, że ciemność świat ogarnia, lecz gdy znowu rozbłyskał, wówczas rozpromieniały się i wszystkie twarze.
Tak szli długo. Kościoł, klasztor i otaczające go mury widniały coraz wyraźniej, stawały się coraz wspanialsze, ogromniejsze. Dojrzeli wreszcie i miasto w dali, a pod górą całe szeregi domów i chat, które przy ogromie kościelnym wydawały się tak małe, jako gniazda ptasie.
Byłato niedziela, więc gdy słońce wybiło się już dobrze w górę, droga zaroiła się wozami i pieszym lu-