Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.3.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

szony miał na brzuchu przy pasie i wydobywszy je sypnął na stół dwie garście pereł, szmaragdów, turkusów i innych drogich kamieni.

— Ot co!… — rzekł przerywanym głosem. — Nie po pieniądze ja tu przyszedł!… Nie po wasze nagrody!… To perły i inne kamuszki… Wszystko zdobyczne… z bojarskich kołpaków zerwane!… Macie mnie!… Zali nagrody potrzebuję?… Chciałem to Najświętszej Pannie ofiarować… ale dopiero po spowiedzi… z czystem sercem!… Oto są… Tak nagrody potrzebuję… Mam i więcej… Bodaj was!…

Umilkli wszyscy zdziwieni i widok klejnotów, tak łatwo jak kasza z worka wysypywanych, niemałe uczynił wrażenie; każdy bowiem mimowoli pytał się siebie: coby za przyczynę mógł mieć ten człowiek zmyślać, jeśli nie o nagrodę mu chodziło?

Pan Piotr Czarniecki stropił się, bo taka jest natura ludzka, że ją widok cudzej potęgi i bogactw olśniewa. Wreszcie i podejrzenia jego upadły, bo jakże przypuścić, żeby ów wielki pan, klejnotami sypiący, dla zysku chciał mnichów straszyć?

Spoglądali tedy po sobie obecni, a on stał nad klejnotami z podniesioną głową, podobną do głowy rozdrażnionego orlika, z ogniem w źrenicach i rumieńcem na twarzy. Świeża rana, idąca przez skroń i policzek, zsiniała i straszny był pan Babinicz, grożąc drapieżnym wzrokiem Czarnieckiemu, ku któremu szczególnie zwrócił się gniew jego.

— Przez sam gniew waszmości prawda przebija, — rzekł ksiądz Kordecki — ale te klejnoty schowaj, bo nie może Najświętsza Panna przyjąć tego, co w gniewie, choćby i słusznym, ofiarowane. Zresztą, jakom rzekł,