pana miecznika sieradzkiego, a nawet panu Czarnieckiemu, choć mu mruczno na niego było, nie pokazywał krzywego oblicza.
Lecz ów rycerz spoglądał na niego surowie i spotkawszy go u muru, na drugi dzień po powrocie wysłańców klasztornych, rzekł:
— Jakoś Szwedów nie widać, panie kawalerze, a jak nie nadejdą, to reputacyą waćpanową psi zjedzą.
— Jeśliby z ich przybycia miała jaka szkoda dla świętego miejsca wyniknąć, to niech moję reputacyą lepiej psi zjedzą! — odpowiedział Kmicic.
— Wolałbyś ich prochu nie wąchać. Znamy się na takich rycerzach, co bóty mają zajęczą skórką podszyte!
Kmicic spuścił oczy jak panna.
— Wolałbyś kłótni poniechać: — rzekł — com ci winien? Zapomniałem ja swojej urazy, zapomnij i ty swojej
— A nazwałeś mnie szlachetką — rzekł ostro pan Piotr. — Proszę! cóżeś sam za jeden? W czemto Babinicze od Czarnieckich lepsi?… Takiżto senatorski ród?
— Mój mospanie, — odrzekł wesoło Kmicic — żeby nie pokora, którą mam na spowiedzi nakazaną, żeby nie one batożki, które mi codzień za dawne burdy grzbiet porą, wnet jabym tu inaczej jeszcze waćpana nazwał, jeno mi strach, żeby w dawne grzechy nie popaść. A co do tego, czy Babinicze, czy Czarnieccy lepsi, to się pokaże, jak Szwedzi nadejdą.
— A jakążto szarżę myślisz otrzymać?… Zali mniemasz, że cię jednym z komendantów uczynią?
Kmicic spoważniał.
— Posądziliście mnie, że mi o zysk chodzi, teraz