— Robiło się, co mogło. Każdego, widzisz, Szweda, którego udało mi się rozciągnąć, znaczyłem sobie węzełkiem na rapciach. Mam już sześć węzełków, a Bóg da, będzie więcej! Dlatego szablę coraz wyżej pod pachą noszę… Niedługo rapcie będą na nic, ale ich nie porozwiązuję, jeno w każdy węzeł każę turkus wprawić i po wojnie jako votum zawieszę. A waćpan maszże już z jednego Szweda na sumieniu?
— Nie! — odparł ze wstydem Kmicic. — Nieopodal Sochaczewa rozbiłem kupę, ale to było hultajstwo…
— Zato hyperborców huk pewnie mógłbyś zakarbować?
— A, tych toby się znalazło.
— Ze Szwedami trudniej, bo rzadko który nie charakternik… Od Finów się sztuki zażywania czarnych nauczyli i każdy ma dwóch albo trzech dyabłów do posługi, a są i tacy, którzy mają po siedmiu. Ci ich w czasie potyczki okrutnie strzegą… Ale jeśli tu przyjdą, to dyabli nic nie wskórają, bo tu w takim okręgu, z jakowego wieże widać, moc dyabelska nie może nic sprawić. Waszmość słyszałeś o tem?
Kmicic nie odpowiedział, pokręcił głową i począł nasłuchiwać pilnie.
— Idą! — rzekł nagle.
— Co? Na Boga! Co waćpan mówisz?
— Jazdę słyszę.
— To jeno wiatr z deszczem tętni.
— Na rany Chrystusa! to nie wiatr, to konie! Ucho mam wprawne okrutnie. Idzie moc jazdy.… i blisko już są, jeno wiatr właśnie głuszył. Rata! rata!!!