poraz pierwszy widziało krwawe oblicze wojny i tych serca zdrętwiały z przerażenia na widok ludzi gnanych przez żołnierzy i sieczonych mieczami, na widok niewiast ciąganych po majdanie za włosy. A przy krwawych blaskach pożaru widać było wszystko jak na dłoni. Krzyki a nawet słowa dochodziły doskonale do uszu oblężonych.
Ponieważ armaty klasztorne nie odezwały się dotychczas, więc rajtarowie zeskakiwali z koni i zbliżali się do samego podnóża góry, potrząsając mieczami i muszkietami.
Co chwila podpadł jaki tęgi chłop, przybrany w żółty kolet rajtarski i złożywszy ręce koło ust, lżył i groził oblężonym, którzy słuchali tego cierpliwie, stojąc przy działach i przy zapalonych lontach.
Pan Kmicic stał obok pana Czarnieckiego właśnie wprost kościołka i widział wszystko doskonale. Na jagody wystąpiły mu silne rumieńce, oczy stały się do dwóch świec podobne, a w ręku dzierżył łuk wyborny, który w spadku po ojcu dostał, o ten go pod Chocimem na jednym sławnym adze zdobył. Słuchał tedy pogróżek i wymysłów, a wreszcie, gdy olbrzymi rajtar przypadł pod skałę i począł wrzeszczeć, zwrócił się pan Andrzej do Czarnieckiego:
— Na Boga! przeciw Najświętszej Pannie bluźni… Ja niemiecką mowę rozumiem… bluźni strasznie!… Nie wytrzymam!
I zniżył łuk, lecz pan Czarniecki uderzył po nim ręką.
— Bóg go za bluźnierstwa skarze, — rzekł — a ksiądz Kordecki nie pozwolił pierwszym nam strzelać, chybaby oni zaczęli.