Co chwila pochylał się na działo, cały zajęty mierzeniem, cały oddany walce, na nic niepamiętny: celował, zniżał, podnosił, wreszcie krzyczał: „ognia!“ — a gdy Soroka przykładał lont, on biegł na zrąb, patrzył i od czasu do czasu wykrzykiwał:
— Pokotem! pokotem!
Orle jego oczy przenikały przez dymy, kurzawę; skoro między budynkami ujrzał gdzie zbitą masę kapeluszów lub hełmów, wnet druzgotał ją i rozpraszał celnym pociskiem, jakby piorunem.
Chwilami wybuchał śmiechem, gdy większe, niż zwykle, sprawił zniszczenie. Kule przelatywały nad nim i obok — on nie spojrzał na żadną, nagle po strzale poskoczył na zrąb, wpił oczy w dal i zakrzyknął:
— Działo rozbite!… Tam teraz jeno trzy sztuki grają!…
Do południa ani odetchnął. Pot zlewał mu czoło, koszula dymiła; twarz miał uczernioną sadzą, a oczy świecące.
Sam pan Piotr Czarniecki podziwiał celność jego strzałów i kilkakrotnie w przerwach rzekł mu:
— Waści wojna nie nowina! To i widać zaraz! Gdzieś się tak wyuczył?
O godzinie trzeciej na bateryi szwedzkiej zamilkło drugie działo, rozbite celnym Kmicicowym strzałem. Resztę pozostałych ściągnięto w jakiś czas później z szańców. Widocznie Szwedzi uznali tę pozycyą za niemożliwą do utrzymania.
Kmicic odetchnął głęboko.
— Spocznij! — rzekł mu Czarniecki.
— Dobrze! jeść mi się chce — odpowiedział rycerz. — Soroka! daj co masz pod ręką!