Stary wachmistrz uwinął się wprędce. Przyniósł gorzałki w blaszance i ryby wędzonej. Pan Kmicic jeść począł chciwie, podnosząc od czasu do czasu oczy i patrząc na przelatujące nieopodal granaty, tak, jakby patrzył na wrony.
A jednak leciało ich dosyć, nie od Częstochowy, ale właśnie z przeciwnej strony; mianowicie te wszystkie, które przenosiły klasztor i kościoł.
— Lichych mają puszkarzów, za wysoko podnoszą działa: — rzekł pan Andrzej, nie ustając jeść — patrzcie, wszystko przenosi i idzie na nas!
Słuchał tych słów młody mniszeczek, siedemnastoletnie pacholę, które ledwie do nowicyatu wstąpiło. Podawał on ciągle poprzednio kule do nabijania i nie ustępował, chociaż każda żyłka trzęsła się w nim ze strachu, bo pierwszy raz wojnę oglądał. Kmicic imponował mu w niewypowiedziany sposób swym spokojem i teraz usłyszawszy jego słowa, przygarnął się mimowolnym ruchem ku niemu, jakby chcąc szukać opieki i schronienia pod skrzydłami tej potęgi.
— Zali mogą nas dosięgnąć z tamtej strony? — zapytał.
— Czemu nie! — odpowiedział pan Andrzej. — A co, miły braciszku, także się to boisz?
— Panie! — odpowiedziało drżące pacholę, — wyobrażałem sobie wojnę straszną, alem nie myślał, żeby była tak straszna!
— Nie każda kula zabija, inaczejby już ludzi nie było na świecie, bo matkiby nie nastarczyły rodzić.
— Najwięcej, panie, strach mi owych kul ognistych, owych granatów. Czemuto one rozpękają się