tłómaczyli to inaczej i Sadowski rzekł głośno, umyślnie, aby go Müller mógł słyszeć:
— Musi się im dobrze dziać, skoro się weselą, czyli, że dotąd napróżno tylko napsuliśmy tyle prochów.
— Których nie mamy wiele — rzekł książe Heski.
— Ale za to mamy wodza Poliocertesa — odrzekł Sadowski takim tonem, że nie można było wyrozumieć, czy drwi, czy chce Müllerowi pochlebić.
Lecz ten wziął to widocznie przeciw sobie, bo wąsa przygryzł.
— Zobaczymy, czy za godzinę będą jeszcze grali! — rzekł, zwracając się do swego sztabu.
I rozkazał podwoić ogień.
Lecz rozkazy jego spełniono zbyt gorliwie. W pośpiechu za wysoko podnoszono działa, skutkiem czego kule poczęły przenosić. Niektóre dolatywały, szybując nad kościołem i klasztorem, aż do przeciwległych szańców szwedzkich; tam druzgotały dylowania, rozrzucały kosze, zabijały ludzi.
Godzina jedna upłynęła, potem druga. Z wieży kościelnej rozlegała się ciągle uroczysta muzyka.
Müller stał z perspektywą w Częstochowie. Patrzył długo.
Obecni zauważyli, że ręka, którą trzymał perspektywę przy oczach, drżała mu coraz silniej; nakoniec zwrócił się do obecnych i zakrzyknął:
— Strzały nie szkodzą wcale kościołowi!
Tu gniew niepohamowany, szalony, ogarnął starego wojownika. Cisnął lunetę o ziemię, aż rozbryzła się w sztuki.
— Wścieknę się od tej muzyki! — wrzasnął.