Możnaby ich zejść, jak niedźwiedzia w barłogu; nie wiem, czyby ich nawet rusznice przebudziły…
— O! — rzekł Czarniecki, podnosząc głowę — o czem myślisz?
— Myślę o Zbarażu, że tam oblężeni przez wycieczki niejednę srogą klęskę hultajstwu zadali.
— A tobie, jak wilkowi po nocy, krew na myśli?
— Na Boga żywego i Jego rany, uczyńmy wycieczkę! Ludzi narzniemy, działa pozagważdżamy. Oni się tam niczego nie spodziewają.
Pan Czarniecki zerwał się na równe nogi.
— I jutro chyba poszaleją! Myślą może, że nas dość nastraszyli i że o poddaniu myślimy, będą mieli odpowiedź. Jak Boga kocham, to jest przednia myśl, to prawdziwie rycerska impreza! Że też to mnie do głowy nie przyszło. Trzeba tylko księdza Kordeckiego zawiadomić. On tu rządzi!
Poszli.
Ksiądz Kordecki naradzał się w definitoryum z panem miecznikiem sieradzkim. Posłyszawszy kroki, podniósł głowę i odsuwając na bok świecę, spytał:
— A kto tam? Jest co nowego?
— To ja, Czarniecki, rzekł pan Piotr — ze mną zaś jest Babinicz. Oba spać nie możemy, bo strasznie nam Szwedzi pachną. Ten Babinicz, ojcze, to niespokojna głowa i nie może na miejscu usiedzieć. Wierci mi się, wierci, bo mu się okrutnie chce do Szwedów za wały pójść, zapytać się ich, czyli jutro także będą strzelać, albo czy też fryszt nam i sobie jeszcze dadzą?
— Jakto? — spytał, nie ukrywając zdziwienia ksiądz Kordecki. — Babinicz chce wyjść z fortecy?…
— W kompanii, w kompanii! — odrzekł śpiesznie