pan Piotr — ze mną i z kilkudziesięciu ludźmi. Oni tam zdaje się śpią na szańcu, jak zabici; ogniów nie widać, straży nie widać. Zbyt w naszę słabość dufają.
— Działa zagwoździm! — dodał gorąco Kmicic.
— A dawajcie mi tu tego Babinicza! — zakrzyknął pan miecznik — niech go uściskam! Swędzi cię żądło, szerszeniu, radbyś i po nocy kłół. Wielkie to jest przedsięwzięcie, które najlepszy skutek mieć może. Jednego nam Pan Bóg dał Litwina, ale wściekłą bestyą i zębatą. Ja zamiar pochwalam: nikt go tu nie zgani i sam gotowym iść!
Ksiądz Kordecki, który zrazu aż przeraził się, bo lękał się krwi rozlewu, zwłaszcza, gdy własnego życia nie wystawiał, przyjrzawszy się bliżej owej myśli, uznał ją za godną obrońców Maryi.
— Dajcie mi się pomodlić! — rzekł.
I klęknąwszy przed wizerunkiem Matki Boskiej, chwilę modlił się z rozłożonemi rękoma, wreszcie wstał wypogodzony.
— Pomódlcie się teraz wy, — rzekł — a potem idźcie!
W kwadrans później wyszli we czterech i udali się na mury. Szańce w dalekości spały. Noc była bardzo ciemna.
— Ilu ludzi chcesz wziąć? — spytał ksiądz Kordecki Kmicica.
— Ja? — odrzekł ze zdziwieniem pan Andrzej — Ja tu nie wódz i miejscowości nie znam tak dobrze, jak pan Czarniecki. Pójdę z szablą, ale ludzi niech pan Czarniecki prowadzi i mnie z innymi. Chciałbym jeno, by mój Soroka poszedł, bo to rzeźnik okrutny.
Podobała się ta odpowiedź i panu Czarnieckiemu