nich od tamtej strony, od której najmniej spodziewają się napadu.
— Dobrze — odpowiedział pan Piotr — noga nie powinna ujść z tych ludzi.
— Jeśliby się kto odezwał, jak będziem już wchodzili, — mówił dalej pan Andrzej — pozwól waszmość, że ja odpowiem… Poniemiecku umiem szwargotać, jak popolsku, więc pomyślą, że to kto od jenerała z obozu przychodzi.
— Byle straży nie było za szańcem.
— Choćby i były, to hukniem i skoczym odrazu. Nim się połapią: kto i co, siędziemy im na karki.
— Czas skręcać, już koniec okopu widać — rzekł pan Czarniecki.
Tu zwrócił się i zawołał zcicha:
— W prawo, w prawo!
Milczący szereg począł zawracać. Wtem księżyc oświecił nieco brzeg chmury i uczyniło się jaśniej. Idący ujrzeli pustą przestrzeń z tyłu szańca.
Straży, jak przewidywał Kmicic, nie było na tej przestrzeni wcale, pocóżby bowiem Szwedzi mieli stawiać placówki między własnemi szańcami a główną armią, która stała dalej. Najprzenikliwszy wódz nie mógł przypuścić, by z tej strony mogło nadejść jakie niebezpieczeństwo.
— Teraz jak najciszej — rzekł pan Czarniecki — Widać już namioty.
— I w dwóch jest światełko… Ludzie tam jeszcze czuwają… Pewnie starszyzna.
— Wejście od tyłu musi być wygodne.
— Oczywiście — odrzekł Kmicic. — Tędy ar-