żały na białych kartach. Ujrzawszy kogoś wchodzącego, podniósł głowę i spytał spokojnym głosem:
— A kto tam?
— Żołnierz — odpowiedział Kmicic.
Wówczas i dwaj inni oficerowie zwrócili oczy ku wyjściu.
— Jaki żołnierz? zkąd? — spytał pierwszy. — (Byłto inżynier de Fossis, który głównie pracą oblężniczą kierował).
— Z klasztoru — odrzekł Kmicic.
Ale było w jego głosie coś strasznego.
De Fossis podniósł się nagle i przysłonił oczy ręką. Kmicic stał wyprostowany i nieruchomy, jak widmo, tylko groźna jego twarz, podobna do głowy drapieżnego ptaka, zwiastowała nagłe niebezpieczeństwo.
Jednakże myśl szybka jak błyskawica przemknęła przez głowę de Fossisa, że to może być zbieg z klasztoru, więc spytał jeszcze, ale już gorączkowo:
— Czego tu chcesz?
— Ot, czego chcę! — krzyknął Kmicic.
I wypalił mu w same piersi z pistoletu.
Wtem krzyk straszny i wraz z nim salwa wystrzałów rozległy się na szańcu. De Fossis runął, jak pada sosna zgruchotana piorunem, drugi oficer wpadł ze szpadą na Kmicica, ale on ciął go szablą między oczy, aż stal zgrzytnęła o kości; trzeci oficer rzucił się na ziemię, pragnąc prześliznąć się pod ścianą namiotu; ale Kmicic skoczył ku niemu, nadeptał nogą na plecy i przygwoździł sztychem do ziemi.
Tymczasem noc cicha zmieniła się w sądny dzień. Dzikie wrzaski: „bij, morduj!“ zmieszały się z wyciem i przeraźliwemi wołaniami o ratunek szwedzkich żołnie-