skie, pamięć zmarnowanych i próżnych usiłować ołowiem zaciężyła umysłom.
— Czekam waszej odpowiedzi, ojcowie! — rzekł szanowny zdrajca, spuszczając głowę na piersi.
Wtem ksiądz Kordecki powstał i głosem, w którym nie było najmniejszego wahania, żadnego zwątpienia, rzekł, jakby w proroczem widzeniu:
— To, co waszmość mówisz, że Jan Kazimierz nas opuścił, że już abdykował i prawa swe Karolowi przekazał — to kłamstwo! W serce wygnanego naszego pana wstąpiła nadzieja i nigdy gorliwiej, jak w tej chwili nie pracował, by ojczyźnie ratunek zapewnić, tron odzyskać i nam pomoc w ucisku przynieść!
Maska spadła odrazu z twarzy zdrajcy; złość i zawód odbiły się w niej wyraźnie, jakoby smoki naraz wypełzły z jaskiń jego duszy, w których kryły się dotąd.
— Zkąd ta wiadomość? Zkąd ta pewność? — pytał.
— Ztąd! — odrzekł ksiądz Kordecki, ukazując wielki krucyfiks zawieszony na ścianie. — Idz! połóż palec na przebitych nogach Chrystusowych i powtórz raz jeszcze, coś powiedział!
Zdrajca giąć się począł, jakby pod naciskiem żelaznej ręki; z jaskiń jego duszy nowy smok, przestrach, wypełznął na oblicze.
A ksiądz Kordecki stał ciągle wspaniały, groźny, jak Mojżesz; promienie zdawały mu się strzelać ze skroni.
— Idź, powtórz! — rzekł, nie zniżając ręki, głosem tak potężnym, że aż wstrząśnięte sklepienia definitoryum zadrżały i powtórzyły, jakby w przerażeniu: