cic — bom chybił! Już się podniósł i zmyka dalej. Ej! że też go przeniosło!
Tu zwrócił się do Zamoyskiego:
— Panie mieczniku dobrodzieju, choćbym go też był i w krzyże dosięgnął, nie dowiedliby nam, żeśmy umyślnie do niego strzelili, a dalibóg nie mogłem lontu w ręku utrzymać. Sam mi opadł. Nigdybym za posłem Szwedem nie strzelił, ale na widok Polaków zdrajców wnętrzności się we mnie przewracają!
— Ej! miarkujże się, byłaby bieda i gotowiby tam naszym posłom krzywdy czynić.
Lecz pan Czarniecki kontent był w duszy, bo Kmicic dosłyszał go, jak mruczał pod nosem:
— Przynajmniej ten zdrajca drugi raz pewnie nie podejmie się poselstwa.
Nie uszło to i ucha Zamoyskiego, bo odrzekł:
— Nie ten, to znajdą się drudzy, a waszmościowie układom wstrętu nie czyńcie i samowolnie ich nie przerywajcie, gdyż im dłużej się wloką, tembardziej na naszę korzyść wychodzą. Odsiecz, jeśli nam Bóg jakową zeszle, będzie miała czas się zebrać, a i zima idzie sroga, czyniąc coraz trudniejsze oblężenie. Czas, dla nich stratę, dla nas korzyść przynosi.
To rzekłszy, odszedł do definitoryum, gdzie po odejściu posła trwała jeszcze narada. Słowa zdrajcy przeraziły jednak umysły i dusze były zwarzone. Nie uwierzono wprawdzie w abdykacyą Jana Kazimierza, ale poseł przywiódł przed oczy potęgę szwedzką, o której szczęśliwe dnie poprzednie pozwoliły prawie zapomnieć. Teraz nanowo przedstawiła się ona umysłom w całej swej grozie, której ulękły się przecież nie takie