— Zaczekam tu na waszmości — odpowiedział pan Kmicic.
I pozostał sam. Po chwili począł chodzić tam i napowrót prędkiemi krokami. Wzburzyła się w nim cała dusza, a serce zalewało mu się krwią czarną ze złości.
— Smoła tak nie przylega do szaty, jak niesława do imienia! — mruczał. — Ten łotr, ten wyga, ten sprzedawczyk, śmiele się bratem moim mianuje i za kompaniona mnie ma. Ot, czegom się doczekał! Wszyscy wisielcy się do mnie przyznają, a nikt zacny bez abominacyi nie wspomni. Małom jeszcze uczynił, mało!… Żebym przynajmniej mógł tego szelmę nauczyć… Nie może być inaczej, tylko go sobie zakarbuję…
Narada w definitoryum trwała długo. Uczyniło się ciemno.
Kmicic czekał jeszcze.
Nakoniec ukazał się pan Kuklinowski. Twarzy jego nie mógł dojrzeć pan Andrzej, ale z szybkiego sapania wnosił, że misya zgoła mu się nie udała i zarazem nie przypadła do smaku, bo nawet do gawędy stracił ochotę. Szli więc czas jakiś w milczeniu; tymczasem postanowił Kmicic dowiedzieć się prawdy, rzekł tedy, udając umyślnie współczucie:
— Pewnie z niczem waszmość wracasz… Nasi księża uparci, a mówiąc między nami (tu zniżył głos) źle czynią, bo przecie wieki bronić się nie możem.
Pan Kuklinowski stanął i pociągnął go za rękaw.
— A, sądzisz waść, sądzisz, że źle robią? Masz rozumek, masz! Księżulkowie pójdą na otręby — ja w tem! Kuklinowskiego nie chcą słuchać, posłuchają jego miecza.