— Widzi waść, mnie też o nich nie chodzi, — odrzekł Kmicic — ale o miejsce, które jest święte, niema co mówić!… a które im później się podda, tem kondycye sroższe być muszą… Chyba, że to prawda, co mówią, iż w kraju powstają hałasy, że tu i owdzie poczynają Szwedów siec i że chan w pomoc ciągnie. Jeśli tak, to Müller musi odstąpić.
— Waćpanu w zaufaniu powiem: ochotka na szwedzką juszkę budzi się w kraju, a podobno i w wojsku, prawda!… O chanie także gadają! Ale Müller nie odstąpi. Za parę dni działa ciężkie nam przyjdą… Wykopiemy tych lisów z jamy, a później co będzie, to będzie!… Ale waćpan rozumek masz!
— Ot i brama! — rzekł Kmicic — tu muszę waści pożegnać… Chyba, że chcesz, bym cię po pochyłości sprowadził?
— Sprowadź, sprowadź! Parę dni temu strzeliliście za posłem!
— At! co waść mówisz!?
— Może niechcący… Ale lepiej sprowadź waćpan… Mam ci też kilka słów rzec.
— I ja waćpanu.
— To i dobrze.
Wyszli za bramę i pogrążyli się w ciemności. Tu Kuklinowski stanął i chwyciwszy znów Kmicica za rękaw, mówić począł:
— Waćpan, panie kawalerze, wydajesz mi się roztropny i przemyślny, a przytem czuję w tobie żołnierzyka z krwi i z kości… Poco ci u licha z księżmi, nie z wojskowymi trzymać, poco księżym parobkiem być?… Lepsza u nas i weselsza kompania przy kielichach, kościach, z dziewczętami… Rozumiesz? co?