— Tedy słuchajże mnie, panie Kuklinowski — (tu Kmicic nachylił się i spojrzał, w same oczy zabijaki) — jesteś szelma, zdrajca, łotr, rakarz i arcypies! Masz dosyć, czyli mam ci jeszcze w oczy plunąć?
Kuklinowski zdumiał się do tego stopnia, że przez chwilę trwało milczenie.
— Coto?… Jakto?… Słyszęż ja dobrze?
— Masz psie dosyć, czyli chcesz, bym ci w oczy plunął?
Kuklinowski błysnął szablą, lecz Kmicic schwycił go swą żelazną ręką za garść, wykręcił ramię, wyrwał szablę, następnie trzasnął w policzek, aż się rozległo w ciemności, poprawił z drugiej strony, obrócił w ręku jak frygę i kopnąwszy z całej siły, wykrzyknął:
— Prywatnemu, nie posłowi!…
Kuklinowski potoczył się na dół jak kamień, wyrzucony z balisty, pan Andrzej zaś spokojnie poszedł ku bramie.
Działo się to w załamaniu góry, tak, iż z murów trudno ich było dojrzeć. Jednakże przy bramie spotkał Kmicic czekającego już księdza Kordeckiego, który zaraz odprowadził go na bok i pytał:
— A coś tak długo robił z Kuklinowskim?
— Wchodziłem z nim w konfidencyą — odparł pan Andrzej.
— Cóż ci mówił?
— Mówił mi, że o chanie prawda.
— Chwała Bogu, który serca pogan zmienić umie i z wrogów uczynić przyjaciół.
— Mówił mi także, iż Wielkopolska się ruszyła…
— Chwała Bogu!
— Że kwarciani coraz niechętniej przy Szwedzie