jednak i cierpliwość szwedzka. Ta pokora oblężonych, którzy jednocześnie prosili o miłosierdzie i coraz gęściej z dział strzelali, doprowadzała do rozpaczy wodza i wojsko.
Müllerowi w głowie z początku nie mogło się pomieścić, dla czego, gdy cały kraj poddał się, to jedno miejsce się broni, co za moc je podtrzymuje, w imię jakich nadziei ci zakonnicy nie chcą ulegnąć, do czego dążą, czego się spodziewają?
Lecz czas płynący przynosił coraz jaśniejsze na owe pytania odpowiedzi. Opór, który się tu począł, szerzył się jak pożar.
Mimo dość tępej głowy, spostrzegł jenerał wkońcu o co księdzu Kordeckiemu chodziło, bo zresztą wytłómaczył to niezbicie Sadowski: że więc nie o owo gniazdo skaliste, nie o Jasną Górę, nie o skarby nagromadzone w zakonie, nie o bezpieczeństwo zgromadzenia — ale o losy całej Rzeczypospolitej. Spostrzegł Müller, że ów ksiądz cichy, wiedział, co czynił, że miał świadomość swojej misyi, że powstał jako prorok, aby zaświecić krajowi przykładem, by głosem potężnym zawołać na wschód i zachód, na północ i południe: sursum corda! — by, czyto zwycięstwem swojem, czy śmiercią i ofiarą obudzić śpiących ze snu, obmyć grzesznych, uczynić światło w ciemnościach.
Spostrzegłszy to, ów stary wojownik poprostu zląkł się i tego obrońcy i własnego zadania. Nagle ów „kurnik“ częstochowski wydał mu się olbrzymią górą, bronioną przez Tytana, a sam sobie wydał się jenerał małym, a na armią własną spojrzał po raz pierwszy w życiu, jak na garść lichego robactwa. Imżeto podnosić rękę na tę jakąś straszną, tajemniczą i nieboty-