— Dla Boga! cóż ten jeden człowiek uczyni?
— Potrzebuje tylko puszkę z prochem działu w pysk włożyć, z nitką prochową wiszącą i nitkę podpalić. Gdy prochy buchną, działo kaduk… chciałem powiedzieć: pęknie!
— Ej, chłopcze! co też gadasz? Małoż to prochu codzień w nie tkają, a nie pęka?
Kmicic rozśmiał się i pocałował księdza w rękaw habita.
— Ojcze kochany, wielkie w was serce, bohaterskie i święte…
— At, daj pokój! — przerwał ksiądz.
— I święte, — powtórzył Kmicic — ale się na armatach nie znacie. — Inna rzecz, gdy prochy buchają w tyle armaty, bo wtedy wyrzucają kule i impet przodkiem wylatuje; ale gdy kto niemi wylot zatka i zapali, to niemasz takiego działa, któreby ten eksperyment wytrzymać mogło. Spytajcie się pana Czarnieckiego. Toż gdy w rusznicy śniegiem się rura zapchnie, już ją przy strzale impet rozsadzi. Taka to siła szelmowska! Cóż dopiero, gdy cała puszka przy wylocie wybuchnie?… Spytajcie pana Czarnieckiego.
— Tak to jest. Nie są to żadne dla żołnierza arkana! — rzekł Czarniecki.
— Owóż, gdyby tę kolubrynę rozsadzić, — mówił dalej Kmicic — wszystkie inne furda!
— Widzi mi się to rzecz niepodobna, — rzekł na to ksiądz Kordecki — bo najprzód, kto to się podejmie uczynić?
— Okrutny jeden ladaco, — odrzekł pan Andrzej — ale rezolutny kawaler, zowie się Babinicz.
— Ty? — zawołali razem ksiądz i pan Piotr Czarniecki.