— Dalibóg, aż człek mimowoli za szablę ima na jego widok! — rzekł pan Piotr.
— Świecę zdaleka! — zawołał Kmicic — coś wam pokażę!…
I gdy ksiądz Kordecki skwapliwie usunął świecę, pan Andrzej położył na stole kiszkę długą na półtorej stopy, a grubą jak ramię tęgiego męża, uszytą ze smolistego płótna i wyładowaną do twarda prochem. Z jednego jej końca zwieszał się długi sznurek, ukręcony z kłaków przesyconych siarką.
— No! — rzekł — jak onej kolubrynie tę dryjakiew w gębę włożę i sznureczek podpalę, to jej się brzuch rozpęknie!
— Lucyperby się rozpękł! — zakrzyknął pan Czarniecki.
Lecz wspomniał, że nieczystego imienia lepiej nie wymawiać i uderzył się w gębę.
— A czemże sznureczek zapalisz? — spytał ksiądz Kordecki.
— Wtem jest całe periculum wyprawy, bo muszę ogień krzesać. Mam krzemień grzeczny, hubkę suchą i krzesiwo z przedniej stali, ale hałas się uczyni i mogą coś pomiarkować. Sznurka, mam nadzieję, że już nie ugaszą, bo będzie wisiał armacie u brody i ciężko go nawet będzie dostrzec, zwłaszcza, że się będzie tlił chciwie, ale za mną mogą się w pogoń puścić, a ja prosto do klasztoru nie mogę uciekać.
— Czemu nie możesz? — pytał ksiądz.
— Bo wybuchby mnie zabił. Jak tylko skrę na sznurku zobaczę, muszę zaraz w bok pezgać co siły w nogach i ubiegłszy z pół sta kroków, pod szańcem