nim ksiądz Kordecki. Domyślał on się sam, że Kmicic wyruszy i szedł go pożegnać.
— Babinicz gotów. Czeka tylko na waszę wielebność.
— Śpieszę, śpieszę! — odpowiedział ksiądz. — Matko Boska, ratujże go i wspomagaj!
Po chwili stanęli obaj przy przechodzie, gdzie pan Czarniecki zostawił Kmicica, lecz pana Andrzeja nie było już ani śladu.
— Poszedł!… — rzekł ze zdumieniem ksiądz Kordecki.
— Poszedł! — odrzekł pan Czarniecki.
— A zdrajca!… — mówił z rozrzewnieniem przeor — chciałem mu jeszcze ten szkaplerzyk na szyję włożyć…
Umilkli obaj; milczenie było dokoła, bo dla zbyt ciemnej nocy nie strzelano z obu stron. Nagle pan Czarniecki szepnął żywo:
— Jak mi Bóg miły, tak nawet nie stara się iść cicho! Słyszysz wasza wielebność kroki? Śnieg chrzęści!
— Najświętsza Panno! osłaniajże sługę swego! — powtórzył przeor.
Czas jakiś słuchali obaj pilno, dopóki raźne kroki i chrzęst śniegu nie ucichły.
— Wie wasza wielebność co? — poszepnął Czarniecki — chwilami myślę, że mu się uda i nic się o niego nie boję. To bestya, poszedł tak, jakby szedł pod wiechę gorzałki się napić… Co za fantazya w tym człeku! Albo on nałoży wcześnie głową, albo hetmanem zostanie. Hm, żebym go nie znał sługą Maryi, myślałbym, że ma… Dajże mu Boże szczęście, daj mu