Zamoyski umilkł. Czarniecki począł parskać ze wzruszenia.
— Módlmy się! — rzekł ksiądz.
Klękli we trzech i zaczęli się modlić. Ale niepokój podnosił włosy na głowie dwom rycerzom. Upłynął kwadrans, potem pół godziny, potem godzina, długa jak wieki.
— Już chyba nic nie będzie! — rzekł pan Piotr Czarniecki.
I odetchnął głęboko.
Nagle w dalekości buchnął olbrzymi słup ognia i huk, jakby wszystkie gromy nieba zwaliły się na ziemię, wstrząsnął murami, kościołem i klasztorem.
— Wysadził! wysadził! — począł krzyczeć pan Czarniecki.
Nowe eksplozye przerwały mu dalsze słowa.
A ksiądz rzucił się na kolana i wzniósłszy ręce do góry, wołał ku niebu:
— Matko Najświętsza! Opiekunko, Patronko, wróć go szczęśliwie!
Gwar uczynił się na murach. Załoga, nie wiedząc co się stało, chwyciła za broń. Z cel poczęli wypadać zakonnicy. Nikt już nie spał. Nawet niewiasty zerwały się ze snu. Pytania i odpowiedzi poczęły się krzyżować, jak błyskawice:
— Co się stało?
— Szturm!
— Działo szwedzkie pękło! — wołał jeden z puszkarzy.
— Cud! Cud!
— Działo największe pękło! Ta kolubryna!
— Gdzie ksiądz Kordecki?