im się przysłuży! Coto będzie, jak ona się dowie o tych wszystkich jego hazardach?… Co ona sobie pomyśli? Pomyśli pewnie: „Wicher on jest, ale jak przyjdzie do rzeczy, czego inny nie uczyni, to on uczyni; gdzie inny nie pójdzie, on pójdzie!… Takito ten Kmicic!“
— Jeszcze ja nietyle dokażę! — rzekł sobie pan Andrzej i chełpliwość owładnęła go zupełnie.
Jednakże mimo tych myśli nie zapominał, gdzie jest, dokąd idzie, co zamierza czynić i począł iść jak wilk na nocne pastwisko. Obejrzał się za siebie raz i drugi. Ni kościoła, ni klasztoru! Wszystko pokryła gruba, nieprzenikniona pomroka. Miarkował jednak po czasie, że musiał już dojść daleko i że szaniec może być tuż, tuż.
— Ciekawym, czy straże są? — pomyślał.
Lecz nie zdołał ujść jeszcze dwóch kroków od chwili, w której sobie zadał to pytanie, gdy nagle przed nim rozległ się tupot miarowych kroków i kilka naraz głosów spytało w różnych odległościach:
— Kto idzie?
Pan Andrzej stanął, jak wryty. Uczyniło mu się nieco ciepło.
— Swój — odezwały się inne głosy,
— Hasło?
— Upsala!
— Odzew?
— Korona!…
Kmicic zmiarkował w tej chwili, że to straże się zmieniają.
— Dam ja wam Upsalę i koronę! — mruknął.
I uradował się. Była to istotnie dla niego okoliczność nader pomyślna, bo mógł linią straży przejćś