niepospolita jego siła pozwoliła mu utrzymać się tak, dopóki nie zasunął kiszki w paszczę armaty.
— Naści piesku kiełbasy! — mruknął — tylko się nią nie udław!
To rzekłszy, spuścił się na dół i począł szukać sznurka, który przyczepiony do zewnętrznego końca kiszki, zwieszał się w rów.
Po chwili zmacał go ręką. Lecz teraz przychodziła największa trudność, bo należało krzesać ognia i sznurek zapalić.
Kmicic zatrzymał się przez chwilę, czekając aż szmer nieco większy uczyni się między żołnierzami na szańcu.
Nakoniec począł uderzać zlekka krzesiwkiem w krzemień.
Lecz w tej chwili nad głową jego rozległo się w niemieckim języku pytanie:
— A kto tam w rowie?
— To ja, Hans! — odrzekł bez wahania Kmicic — stempel mi dyabli do rowu wzięli, więc krzeszę ogień, by go znaleść.
— Dobrze, dobrze — odrzekł puszkarz. — Szczęście, że się nie strzela, bo samo powietrze łeb by ci urwało.
— Aha! — pomyślał Kmicic — więc kolubrynka prócz mego naboju, ma jeszcze swój własny. Tem lepiej.
W tej chwili wysiarkowany sznurek zajął się i delikatne iskierki poczęły biec ku górze po jego suchej powierzchni.
Czas był zmykać, Kmicic więc puścił się, nie tracąc minuty, wzdłuż rowu, co sił w nogach, nie bardzo