wprowadzić do niej Kmicica, sam zaś zwrócił się do jednego z żołnierzy.
— Ruszaj mi do obozu — rzekł — po sznury i płonącą maźnicę ze smołą.
Żołnierz skoczył co tchu w koniu i po kwadransie z tą samą chyżością powrócił nazad z drugim jeszcze towarzyszem. Obaj przywieźli żądane przedmioty.
— Rozebrać tego gaszka donaga, — rzekł Kuklinowski — związać mu linką z tyłu ręce i nogi, a potem podciągnąć go na belkę!
— Rakarz! — powtórzył Kmicic.
— Dobrze, dobrze! pogadamy jeszcze, mamy czas…
Tymczasem jeden z żołnierzy wlazł na belkę, a inni zwłóczyli szaty z Kmicica. Gdy to uczyniono, trzej oprawcy położyli go twarzą do ziemi, związali mu ręce i nogi długą liną, następnie okręciwszy go jeszcze nią wpół ciała, rzucili drugi jej koniec żołnierzowi siedzącemu na belce.
— Teraz podnieść go w górę, a tamten niech zakręci linę i zawiąże! — rzekł Kuklinowski.
W minutę rozkaz był spełniony.
— Puścić! — rozległ się głos pułkownika.
Lina skrzypnęła, pan Andrzej zawisnął poziomo kilka łokci nad klepiskiem.
Wówczas Kuklinowski umoczył kwacz w płonącej maźnicy, podszedł ku niemu i rzekł:
— A co, panie Kmicic?… Mówiłem, że dwóch jest pułkowników w Rzeczypospolitej, dwóch tylko: ja i ty! A tyś się właśnie do kompanijki z Kuklinowskim nie chciał przyznać i kopnąłeś go?… Dobrze, robaczku, miałeś słuszność! Nie dla ciebie kompanijka Kuklinowskiego, bo Kuklinowski lepszy. Ejże, sławny pułko-