— Możecie iść spać: — rzekł ów, który Kuklinowskiemu o rozkazie Müllera doniósł — nam pułkownik polecił straż trzymać.
Kmicic drgnął na dźwięk tego głosu. Wydało mu się, że go zna.
— Wolimy zostać, — odrzekł jeden z trzech pierwszych żołnierzy — żeby na dziwo patrzyć, bo takiego…
Nagle urwał.
Jakiś straszny nieludzki głos wydobył mu się z gardzieli, podobny do piania zarzynanego koguta. Ręce rozłożył i padł, jak gromem rażony.
Jednocześnie krzyk: „prać!“ rozległ się w stodółce, i dwaj inni nowo przybyli rzucili się nakształt rysiów na dwóch dawniejszych. Zawrzała walka straszna krótka, oświecona blaskami płonącej maźnicy. Po chwili dwa ciała padły w słomę, przez sekundę jeszcze słychać było rzężenie konających, potem rozległ się ów głos, który Kmicicowi poprzednio wydał się znanym:
— Wasza miłość, to ja, Kiemlicz i moi synowie! My od rana już czekali na sposobność. Od rana wypatrujem!
Tu stary zwrócił się do synów:
— Nuże szelmy! odciąć pana pułkownika, duchem, żywo!
I nim Kmicic zdołał zrozumieć, co się dzieje, pojawiły się koło niego dwie rozczochrane czupryny Kosmy i Damiana, podobne do dwóch olbrzymich kądzieli. Wnet więzy były rozcięte i Kmicic stanął na nogach. Zachwiał się zpoczątku. Ściągnięte jego wargi zaledwie zdołały wymówić:
— To wy?… Dziękuję…
— To my! — odrzekł straszny starzec. — Matko