Boska! o!… niech się wasza miłość ubiera. Żywo, szelmy!
I począł podawać Kmicicowi ubranie.
— Konie stoją za wierzejami — mówił. — Ztąd droga wolna. Straże są; możeby nie wpuściły nikogo, ale wypuścić, wypuszczą. Wiemy hasło. Jak się wasza miłość czuje?
— Bok mi przypiekł, ale jeno trochę. W nogach mi słabo…
— Niech się wasza miłość gorzałki napije.
Kmicic chwycił chciwie manierkę, którą stary mu podał i wychyliwszy ją do połowy, rzekł:
— Zziąbłem. Zaraz mi lepiej…
— Na kulbace się wasza miłość rozgrzeje. Konie czekają.
— Zaraz mi lepiej — powtórzył Kmicic. — Bok trochę pali… Nic to!… Całkiem mi dobrze!
I siadł na krawędzi sąsieka.
Po chwili rzeczywiście odzyskał siły i spoglądał z zupełną przytomnością na złowrogie twarze trzech Kiemliczów, oświecone żółtawemi płomykami palącej się smoły.
Stary stanął przed nim:
— Wasza miłość, pilno! Konie czekają!
Lecz w panu Andrzeju obudził się już całkiem dawny Kmicic.
— O! nie może być! — zakrzyknął nagle — teraz ja na tego zdrajcę poczekam!
Kiemlicze spojrzeli na siebie ze zdumieniem, ale żaden nie pisnął ani słowa, tak ślepo przywykli z dawnych czasów słuchać tego wodza.
Jemu zaś żyły wystąpiły na czoło, oczy w cie-